W Wenecji robi się mistrzowsko. Na Lido zobaczyliśmy nowy film Bradleya Coopera, "Maestro", w którym słynny aktor-reżyser opowiada o życiu słynnego dyrygenta-kompozytora. Czy Cooper ma szansę na Złotego Lwa? Poza konkursem pokazano z kolei najnowszy film Romana Polańskiego, "The Palace", satyrę rozgrywającą się w sylwestra 1999 roku w luksusowym szwajcarskim hotelu. Filmy recenzują Jakub Popielecki i Adam Kruk. ***
recenzja filmu "Maestro", reż. Bradley Cooper
Best side story? autor: Jakub Popielecki
"
Maestro" otwiera cytat z
Leonarda Bernsteina, w którym słynny dyrygent-kompozytor zwierza się ze swojej artystycznej filozofii. Mówi, że sztuka nie ma dawać odpowiedzi, tylko zadawać pytania: jej istotą jest napięcie między dwiema sprzecznościami. Reżyser i odtwórca roli Bernsteina,
Bradley Cooper, ewidentnie chciał oznajmić swoje intencje i pokierować naszą uwagą: wskazać, czego mamy szukać, oglądając jego film. Ciekawe jednak, że cytat dotyczy sztuki, a Cooper aplikuje go do życia.
To już klasyka kinowej biografistyki: filmografia czy dyskografia idą w odstawkę, skupiamy się na życiorysie. Niby zrozumiałe: kto by chciał zobaczyć film o tym, jak Bernstein przez dwie godziny siedzi nad partyturą i skrobie nutki. Wątpię, by dało to nam wgląd w tajemnicę jego artystycznego sukcesu. Jest jednak coś paradoksalnego w tym, jak chętnie filmowi biografowie dryfują w stronę kulis, zamykając życie artysty w anegdocie o jego – dajmy na to – seksualnych preferencjach. Można przecież nieładnie podsumować "
Maestro" jako film, który szuka prawdy o Bernsteinie między dwoma biegunami jego orientacji. Albo prościej: jako film o tym, czy Bernstein był gejem czy nie był. Mniejsza o muzykę.
Przesadzam? Pewnie przesadzam. Ale Cooper również przesadza. Trzymam się tak bardzo tej sztuki, bo "Maestro" to film manifestacyjnie "artystyczny", już na wysokości tytułu silący się na arcydzieło. Niestety: moim zdaniem efekt końcowy nie do końca równoważy manierę, z jaką Cooper zabiera się za kino. Ale trzeba mu też oddać, że panuje nad formą na tyle, by nakręcić rzecz, która wygląda jak Poważny Film. Taki z mnóstwem Aktorstwa, Zdjęć i Inscenizacji. Podczas seansu wciąż się zastanawiałem: "hej, a może to jest naprawdę dobre"?
Całą recenzję "Maestro" przeczytacie na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ. ***
recenzja filmu "The Palace", reż. Roman Polański
Pod powierzchnią autor: Adam Kruk
No i stoi, choć powstawał bólach. Produkcji "
The Palace" towarzyszyły liczne problemy: z finansowaniem, z lokacjami, także z obsadą – bo "nie wypada" dziś grać u
Polańskiego. W końcu film pokazano na 80. Festiwalu Filmowym w Wenecji, ale poza konkursem – inaczej niż "
Oficera i szpiega", który zdobył tu cztery lata temu Nagrodę Jury. Od razu trzeba powiedzieć, że nie jest to dzieło na miarę fresku o sprawie Dreyfusa, w niezwykły sposób rymującego moment przełomu we francuskiej kulturze (nie tylko politycznej) z sytuacją samego zaszczutego Polańskiego. "
The Palace" to rzecz lżejsza, bardziej kameralna, gdzie – jak w "
Wenus w futrze" czy w "
Rzezi" – reżyser zamyka nas na chwilę ze swoimi bohaterami w mniej lub bardziej klaustrofobicznej klatce. Oczywiście i tu Polański mówi coś ważnego, ale robi to w tonacji buffo – to raczej figielek, pokazujący, że wbrew wszystkiemu, 90-letni dziś reżyser wciąż potrafi się śmiać, choćby i przez łzy. Czy jednak przyzwolenie na to da sobie również publiczność?
W Wenecji seansowi towarzyszyły salwy śmiechu, mimo że sporo tu humoru, który w dobie kultury
woke może już nie uchodzić. Ale chwila, "The Palace" rozgrywa się – co istotne – pod koniec lat 90., w czasie "kiedy powierzchnia była głębią". Jesteśmy w luksusowym hotelu w szwajcarskich Alpach, obserwujemy przygotowania do sylwestra 1999 roku – załoga dmucha balony, wszyscy rozmawiają o pluskwie milenijnej, a w telewizji leci "Mambo No. 5". Od pierwszych scen widzimy, że noc ta będzie festiwalem złego smaku, starającym się przy tym udawać swoją odwrotność, a film – satyrą na geriatryczny high-life, który przehulał całe życie, a teraz wstrząsają nim przedśmiertne drgawki. Niewątpliwie
Polański ze
Skolimowskim, pracując nad scenariuszem (ponad 60 lat po napisanym wspólnie "
Nożu w wodzie"), skorzystali tu z własnych, kosmopolitycznych doświadczeń. Pojawia się też sporo autoironicznych referencji, zaszyfrowanych w dialogach, imionach postaci, dekoracjach.
Wśród zjeżdżających na sylwestra majętnych gości dojrzeć można emerytowaną gwiazdę porno (w tej roli włoski producent filmu,
Luca Barbareschi), francuską markizę (
Fanny Ardant) czy doktora medycyny estetycznej (ikona portugalskiego kina
Joaquim de Almeida), u którego część gości już miała przyjemność się "leczyć", a inni póki co tylko o tym marzą. Lista obecności jest dłuższa i obejmuje zarówno skromną rodzinę z Czeskich Budziejowic, jak i szwajcarskiego bankiera, rosyjskich mafiosów, a nawet… pingwina – kaprys prawie stuletniego sybaryty granego przez
Johna Cleese'a. Nad całym tym bajzlem czuwa menadżer obiektu Hansueli Kopf (
Oliver Masucci, choć Polański myślał tu pierwotnie o
Christophie Waltzu), który trochę niczym
Tim Roth w "
Czterech pokojach" przeżyje bardzo ciężką noc. A nie wszyscy ją przeżyją…
Całą recenzję "The Palace" przeczytacie na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.